poniedziałek, 9 grudnia 2013

Idą Święta! Do kartek robienia... Gotowi... Start!

Nadszedł ten okres w roku, gdy ulice zaczynają świecić lampkami, uszczuplając budżety miast o kilka milionów złotych, centra handlowe prześcigają się w wymyślaniu najbardziej skutecznych chwytów marketingowych, kawiarnie wplatają do menu coraz dziwniejsze smaki kawy, portfele konsumentów podejrzanie chudną, każda stacja radiowa odświeża już dawno nieświeżą piosenkę pewnego duetu, która wbrew pozorom lirycznie wcale nie traktuje o Świętach, a ja co? Ja łapiąc się na to wszystko nie mogę się skupić na niczym produktywnym, spędzam godziny ozdabiając dom, planując świąteczne wypieki, szukając prezentów dla bliskich i obowiązkowo słuchając przy tym wszystkim świątecznego albumu Michaela Buble, który za przedwczesne wpędzanie ludzi w taki nastrój powinien dostać zakaz śpiewania! To oczywiście żart, świat nie jest gotowy na odejście Pana Buble ze sceny muzycznej.

Do rzeczy, w tym roku razem z siostrą postanowiłyśmy przywrócić w naszym domu tradycję wysyłania kartek świątecznych drogą pocztową. Taki old school, wiem. A jak kartki to tylko robione własnoręcznie. Oto te, które udało się zrobić dotychczas, bo potrzebujemy ich znacznie więcej.

 
Prosimy, Panie Buble, niech Pan już śpiewa.

niedziela, 3 listopada 2013

Scrapbooking - kartka okolicznościowa


Od kilku lat nie kupuję kartek okolicznościowych, sama je robię, świetna zabawa. Tę wykonałam dla siostry, która wybierała się na ślub swojej przyjaciółki. Prosta i minimalistyczna, bardzo w moim stylu.

środa, 30 października 2013

Francuska tarta jabłkowa

Francuska tarta z jabłkami. Posiada walory nie tylko smakowe, ale i wizualne, ponieważ plasterki jabłek układa się tak, aby tworzyły różę. Przy odrobinie cierpliwości i precyzji nikt nie będzie chciał uwierzyć, że ciasto jest domowej roboty, nie z cukierni. Doskonała na co dzień oraz na specjalne okazje, aby się przed kimś „pochwalić”.

Pomysł pochodzi od pewnej sympatycznej Beth, która prowadzi swój kulinarny kanał na YouTube, gdzie tarta jest robiona na tradycyjnym kruchym spodzie, ale ja odkryłam, że doskonale smakuje także na półkruchym cieście, które dzięki dodaniu całego jajka a nie tylko żółtka, bardziej wyrasta i nadaje ciastu „swojski” charakter. Tarta na kruchym cieście jest oczywiście bardziej elegancka, ale w drugiej wersji smakuje równie dobrze. Zamieszczę wobec tego obie wersje przepisu.



Ciasto kruche: 
250 g mąki pszennej
125 g zimnego masła
2 łyżki cukru pudru
2 żółtka

Zagnieść składniki na ciasto. Ważne żeby masło było zimne i w trakcie zagniatania miało jak najmniej kontaktu z naszymi dłońmi, ciasto pozostając chłodne będzie bardziej kruche. Najlepiej pokroić masło w kosteczki i po dodaniu do reszty składników siekać dalej nożem. Gdy masło będzie dobrze rozdrobnione i składniki trochę się połączą zagnieść ręcznie. Zagniecione ciasto owinąć folią spożywczą i odstawić do lodówki na ok. 45 min. Po schłodzeniu rozwałkować i wyłożyć nim posmarowaną masłem i obsypaną bułką tartą formę do tarty. Nadmiar ciasta na brzegach obciąć lub ładnie podwinąć, ponieważ estetyka wypieku w tym przypadku jest bardzo istotna. Spód ciasta nakłuć gęsto widelcem, zapobiegnie to jego uwypukleniu się w trakcie pieczenia. Wstawić do nagrzanego do 180 stopni Celsjusza i podpiec do złotego koloru przez ok. 20 min, w tym czasie przygotować nadzienie. 

Nadzienie:
6 jabłek (4 do nadzienia, 2 duże do stworzenia róży na wierzchu)
ok. ½ szklanki cukru
1 łyżeczka cynamonu
skórka z 1 cytryny

Cztery jabłka przeznaczone na nadzienie obrać ze skórki, pozbawić środków i pokroić w kosteczkę. Wrzucić do rondelka i podgrzewać na średnim ogniu, dodać cukier (tutaj proponuję wsypać najpierw mniej niż więcej i próbować, nie chcemy przesłodzić) i dalej podgrzewać mieszając co jakiś czas. Wsypać cynamon i startą na małych oczkach skórkę z cytryny. Cytryna nada jabłkowemu nadzieniu niezwykłego smaku. Gdy jabłka trochę zmiękną zabieramy się za ich rozdrabnianie. Najlepiej przecierać jabłka przez ząbki widelca przyciskając do brzegu rondelka. Podgrzewać jeszcze przez 2 minuty mieszając i odstawić. Obrać dwa duże jabłka zachowane do „róży”. Pokroić na możliwe jak najcieńsze półplasterki.

Na podpieczone ciasto wyłożyć nadzienie i z plasterków jabłek układać różę, zaczynając od zewnątrz, idąc dookoła, aż do środka tarty. „Płatki róży” powinny zakładać się odrobinę na siebie. Ważne, aby w trakcie układania jabłek dookoła, obracać formę, sprzyja to większej precyzji i będziecie pewni, że wyjdzie równo. Dochodząc do środka, wziąć najcieńszy plasterek i zawinąć maksymalnie, tak, aby stworzył ładny pęczek. Gdy jabłko pęknie, spróbować jeszcze raz :) Aby lepiej zrozumieć o co chodzi, serdecznie polecam obejrzeć filmik wcześniej wspomnianej Beth.

Skończoną „różę” posypać grubym cukrem i wstawić do piekarnika na kolejne 20-30 min. Ciasto jest już upieczone, nadzienie gotowe, więc jedyne do czego nam ciepło piekarnika potrzebne to wysuszenie i zmiękczenie jabłek na wierzchu. Gdy plasterki jabłek zaczną się podwijać i przypominać wywinięte płatki róży, wyjąć z piekarnika.

Tartę można podawać na ciepło z lodami (lub bez) albo na zimno. 


Wersja druga: 

Ciasto półkruche: 
250 g mąki
125 g masła
125 g cukru
1 jajko
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Składniki zagnieść tak jak w przypadku ciasta kruchego, ale tego ciasta nie trzeba ani schładzać, ani podpiekać przed nałożeniem nadzienia. Od razu rozwałkować i wyłożyć nim formę. Nałożyć jabłkowe nadzienie, ułożyć „różę”, obsypać grubym cukrem. Piec w 180 stopniach przez 40 min, po ok. 25 minutach przykryć papierem lub folią aluminiową, aby nie „zwęglić” jabłek na wierzchu i piec kolejne 15 min.

niedziela, 6 października 2013

Marchewkowe cupcakes

Na moim blogu przyszedł czas na przepis kulinarny dla wielbicieli słodkości. Piec lubię nawet bardziej niż gotować i nie dlatego, że jestem koneserem słodyczy i lubię potem zjeść to co przygotuję, ale dla samej przyjemności pieczenia. Nie zniechęcam się jak coś mi nie wyjdzie, ale słowa uznania ze strony bliskich baaardzo sobie cenię. Toż to przecież miło jak komuś smakuje. Z cukiernictwem mogłabym spokojnie związać swoje życie zawodowo, bo piec mogę codziennie, niekoniecznie zjadając to co piekę, ale chyba już za późno na tego typu zmianę :)

Przepis na ciasto marchewkowe zaczerpnęłam od mojej drogiej przyjaciółki Eweli (pozdrawiam!), zmieniłam odrobinę proporcje wedle własnego uznania i na jego podstawie zrobiłam babeczki/muffinki/cupcakesy marchewkowe z kremem z białego serka i płatkami migdałowymi na wierzchu. 


Składniki na 24 babeczki:

Ciasto:

3 szklanki mąki
1 szklanka cukru
2 szklanki startej marchewki
2/3 szklanki oleju
3 jajka
1 płaska łyżka kakao
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 szklanki mleka (w razie potrzeby jakby ciasto okazało się za gęste)

Marchew zetrzeć na małych oczkach tarki. Nagrzać piekarnik do 180 stopni i wyłożyć formę papierowymi foremkami do muffinek. Jajka i olej miksować razem na średnich obrotach przez ok. 1 minutę, dodać cukier, wymieszać i następnie dodawać stopniowo pozostałe suche składniki. Najlepiej uprzednio zmieszać w misce mąkę, kakao, proszek do pieczenia i cynamon i w kilku partiach dodawać do miksowanej masy aż składniki się połączą. Ciasto ma być gęste, ale mikser spokojnie powinien dawać sobie z nim radę. Jeżeli ciasto wyjdzie zbyt gęste dolać mleka. Następnie dodać startą marchewkę i wymieszać z ciastem (można ręcznie). Ciasto przełożyć do foremek do 2/3 wysokości, będzie to mniej więcej 1 łyżka stołowa ciasta. Piec około 20 min. do tzw. suchego patyczka.



Krem z białego serka:

400 g białego serka kremowego (Philadelphia, zwykły "sernikowy" lub jak kto lubi - Mascarpone)
60 g miękkiego masła lub margaryny
4 łyżki cukru pudru (lub więcej/mniej)

Serek i masło miksować razem do uzyskania jednolitej masy, dodać cukier puder w zależności jak kto słodki krem lubi (mi wystarczyły 4 łyżki) i zmiksować. Przełożyć krem do rękawa cukierniczego lub innej "strzykawki" i ozdobić babeczki. Czubek obsypać orzechami włoskimi lub płatkami migdałowymi i zajadać. Smacznego! 

[Ze względu na krem przechowywać w lodówce]



czwartek, 3 października 2013

Nic tak nie cieszy jak nowa para butów

W poniedziałek bez większego zastanowienia i zupełnie impulsywnie kupiłam buty. Miałam w szafie deficyt jesiennego obuwia, ale tego konkretnego zakupu nie mogę zaliczyć do przemyślanych. W butach się zakochałam nie zważając czy będę miała je do czego założyć i czy do czegokolwiek co posiadam będą pasować. Jakie to było typowo kobiece z mojej strony. Po prostu musiałam je mieć.

Buciki są z kolekcji Lasocki jesień/zima 2013/14 i są dostępne w CCC za 249 zł. Prawda, że cudne?
Niestety rzeczywiście okazało się, że nie bardzo mam je do czego nosić. Chociaż pewnie przesadzam, w końcu każdy pretekst dobry, aby kupić nowe ciuchy. Strasznie mnie inspirują, stworzyłam nawet małą jesienną stylizację i chyba już wiem w poszukiwaniu jakich ciuszków będę buszować niebawem po sklepach. 
płaszcz - Zara | sweter - H&M | spodnie - H&M | torba - Zara | szal - H&M | buty - Lasocki


wtorek, 1 października 2013

wtorek, 24 września 2013

Żegnaj, Dexterze Morgan...


22 września 2013 roku został wyemitowany ostatni odcinek mojego ulubionego serialu.  Towarzyszył mi on przez 6 lat mojego życia,  niejednokrotnie wciskał w fotel i zmuszał do wykrzykiwania niecenzuralnych słów na cały akademik w następstwie niepokojących zwrotów akcji (zapytajcie tylko moich współlokatorek). DEXTER. Ah będzie mi brakować tego dreszczyku emocji. I głównych bohaterów. Przede wszystkim ich. Szczególnie jednego z nich. I nie, nie mówię o Dexterze, on był moją drugą w kolejności ulubioną postacią. 

Nie zamierzam spojlerować ostatniego odcinka, spokojnie, nadmienię tylko, że mnie zaskoczył i nie mogę powiedzieć, że mi się podobał. Połowę odcinka przepłakałam, ale im bliżej końca tym było gorzej. Jak przestałam płakać, bo w pewnym momencie fabuła zrobiła się już tak nieznośna, to nie uroniłam kolejnej łzy. Po ostatniej scenie było tylko jedno wielkie WTF?! Oczywiście wiele godzin po obejrzeniu nie mogłam dojść do siebie i zaczęłam czytać mnóstwo komentarzy innych fanów serialu. Ku mej radości, wielu z nich, jak nie większość, podzielało moje zdanie, że to zakończenie nie było godne tak wspaniałego serialu. Nie mówię, że Dexter zawsze był genialny, bo sezony 6, 7 i 8 arcydziełami z pewnością nie były, ale trzymał jakiś tam poziom i z szacunku dla pierwszych sezonów i z szacunku dla nas - fanów, twórcy mogli się bardziej postarać. Przeglądając tumblr trafiłam na wywiad z (chyba) scenarzystą ostatniego odcinka i z jego słów wynikało, że faktycznie w takim a nie innym zakończeniu jest sens, ale nie, nadal wolałabym widzieć coś innego. 

Muszę jednak przyznać, że ten odcinek zawierał jedną z moich ulubionych scen morderstwa w serialu (trochę spojler, ale come on, nie od dziś wiadomo, że Dexter zabija). Byłam oczarowana, że ktoś to tak wymyślił. Za to ukłony panowie!

Teraz mam ochotę obejrzeć wszystkie sezony od nowa. Może już dziś zacznę :)

Próbowałam też książek Jeffa Lindsaya, jako, że serial został zainspirowany pierwszą z nich - Demony Dextera (lub Demony Dobrego Dextera) i przeczytałam dwie. Sięgnęłam po trzecią, nie było jeszcze wtedy polskiej wersji, więc zaczęłam czytać po angielsku i jakoś tak w połowie mi się znudziło. Jednym słowem książki mnie nie porwały. Teraz nawet nie pamiętam o czym były.


Dobra, bo znowu się rozpisałam. Chętnie poznam Wasze opinie, oglądaliście kiedyś Dextera? Może jak ja maniakalnie do końca? Co sądzicie o zakończeniu?

A na teraz, cóż... Farewell, Dexter Morgan....

poniedziałek, 9 września 2013

Moja kolekcja szminek


Ostatnio muszę przyznać mam fioła na punkcie szminek. Nie zawsze tak było, odkąd pamiętam zawsze największą popularnością cieszyły się u mnie kosmetyki do makijażu oczu, podczas gdy usta były przeze mnie zaniedbywane, nakładałam na nie zwykle tylko balsam lub inne szminki ochronne. Zmieniło się to jakiś czas temu, gdy zdałam sobie sprawę jak ważną rolę w makijażu pełni koloryzacja ust i teraz nie mogę się od szminek uwolnić. Ciągle pracuję nad rozbudową swojej kolekcji, bo kupowanie szminek sprawia mi teraz chyba największą frajdę. Znacząca większość szminek, które posiadam, jest z Avonu, bo po prostu je lubię, są niedrogie i bardzo odpowiada mi ich kremowa konsystencja, kolorystycznie też są niczego sobie.


Uwielbiam te malutkie szmineczki z Avonu. Urocze, subtelne i poręczne. Swego czasu dostępne były dwie gamy kolorystyczne - delikatne kolory nude oraz bardziej odważne, wyraziste kolory. Mi się zdarzyło wybrać trzy delikatne kolory. Najrzadziej noszę ten różowy (Rose Light), bo chyba niezbyt pasuje do mojego jasnego, szarawego odcienia skóry, jest za jasna i jak na mój gust za bardzo się "odznacza" na ustach. Mirage to typowy kolor nude, Rose Bloom ma błyszczące drobinki, które przyznam na początku mnie odstraszały (tak to jest z Avonem, że nie zawsze wiesz co zamawiasz), ale potem je polubiłam. Szminki są kremowe, nie wysuszają i nie znikają tak szybko z ust za co duży plus. Odpowiednie do codziennego makijażu.

Kolejne trzy szminki z Avonu. Instant Mocha to dość intensywny brudny róż o przyjemnie kremowej, ale nie lepiącej się konsystencji. Wytrzymuje na ustach długo, ale zapewne to zasługa koloru, ciężej zetrzeć ciemny kolor, prawda? Według mnie dobrze prezentuje się na mojej twarzy, używam oczywiście w zestawieniu z delikatnym makijażem oczu. Najmniej lubię szminkę nr 5 (Perfect Peach), był to kolejny zawód jeżeli chodzi o niezgodność faktycznego koloru z tym zaprezentowanym w katalogu. Miała być brzoskwinia, jest połyskujący pomarańcz, czego może nie widać na zdjęciu, ale na ustach wygląda co najmniej dziwnie. Moją faworytką jeśli chodzi o Avon i nowym odkryciem jest Caressing Coral. Od dawna chciałam mieć koralową szminkę, bo ubzdurało mi się, że na pewno dobrze bym w niej wyglądała i chociaż do jakości tej można by się bardzo przyczepić, to kolor jest po prostu przepiękny. Jest to szminka bardziej przypominająca balsam do ust, tyle że z dodatkiem koloru. Komfortowo się ją nosi, nawilża, ale dużym minusem jest to, że ponieważ ma lekkie, przezroczyste wykończenie, kolor nie rozprowadza się równomiernie (co zresztą widać nawet na zdjęciu) i szybko schodzi z ust. Wytrzymuje może ze 2 godziny i to bez jedzenia, picia i nawet mówienia ;) Ale kolor piękny.


Ahh... szminki Kate Moss dla Rimmel. Są bardzo dobre, wytrzymałe i mimo, iż nie są tak kremowe jakbym chciała, bo nie lubię uczucia suchych ust to nie jestem w stanie się przyczepić do czegokolwiek innego. W ogóle Rimmel to chyba moja ulubiona marka jeżeli chodzi o kosmetyki. Jeżeli chodzi o kolor 05 to jest to dość ciemny malinowy róż, trochę przypomina Instant Mocha z Avonu, ale kolor jest bardziej wyrazisty i bogaty. W zasadzie nie wiem dlaczego zdecydowałam się na akurat ten kolor mając już ową szminkę z Avonu, teraz zdecydowanie postawiłabym na klasyczną czerwień lub koral (heh), wszystko przede mną. Przechodząc do czerwieni... Od dosyć dawna posiadam tę 868 z Inglota i mam co do niej mieszane uczucia. Wydaje mi się, że odcień jest za jasny, zbyt wpadający w pomarańcz i to niezbyt dobrze współgra z moją jasną skórą (lepiej wyglądałaby na kimś bardziej opalonym), ale sama taki wybrałam, więc mogę mieć pretensje tylko do siebie. Poza tym szminka ma fajną, miękką konsystencję, ale to też sprawia, że łatwo sobie zrobić nią krzywdę (bez konturówki ani rusz!). Strach rozpuścić włosy na wietrze, przykleją się do ust i rozmarzą szminkę po całej twarzy. Zdecydowanie polecam głównie na wyjątkowe okazje, bo pigmentacja jest bardzo dobra. Jako lek na błędnie dobrany odcień czerwieni Inglota, zakupiłam ostatnio (w promocji za 7 zł :)) czerwień Raven z Avonu. Odcień zdecydowanie bardziej do mnie pasuje, szminka jest bardziej matowa i "twarda", a co do wytrzymałości to jeszcze jej na dobra sprawę nie testowałam. Jeżeli chodzi o komfort noszenia czerwonej szminki to pewniej czuje się z nią na ustach niż z tą z Inglota.
Podsumowując, moimi ulubionymi szminkami są te, których na co dzień zdecydowanie najczęściej używam, czyli Mirage, Rose Bloom i Caressing Coral z Avonu.

Czy ktoś miałby do polecenia mi jakieś ładne koralowe szminki? Coś czuję, że fascynacja koralem na ustach trochę u mnie potrwa ;)

sobota, 31 sierpnia 2013

Scrapbooking - Album dziecka

 

Album, który zrobiłam z okazji przyjścia na świat mojej siostrzenicy. To zdecydowanie największy scrapbook jaki kiedykolwiek moje dłonie wykonały. Nieważne, że zajęło to dobre 2 miesiące. To znaczy nie siadałam do niego codziennie, gdy wpadłam na pomysł zrobienia albumu miałam sesję egzaminacyjną na studiach i mimo, iż wyznaję zasadę, że jak masz coś do roboty poza nauką to zrób to najpierw, to jakoś rozsądek czasem jednak brał górę. Album jest dosyć gruby, liczy aż 15 kart, wymiary 20x20cm.

Przedstawiam kilka zbliżeń detali wewnątrz albumu, więcej opublikuje może kiedy indziej.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Quiche z cukinią, papryką, szynką i serem camembert

Dziś przedstawiam pierwszy z wielu mam nadzieję przepisów kulinarnych na moim blogu. Jest to quiche (wytrawna tarta) z warzywami i szynką. Gotuje od niedawna, ale strasznie to lubię. Najczęściej biorę się za dania kuchni włoskiej i francuskiej (po powrocie z wyprawy do Londynu miałam nawet etap fascynacji kuchnią angielską, chociaż powszechnie wiadomo, że nie jest najlepsza ;)), bo chyba lubię eksperymentować. Na dłuższą metę kuchnia polska chyba bardziej mi odpowiada, ale muszę się wyszaleć. Quiche to oryginalnie danie francuskie, ale globalizacja dotknęła także kuchnię i danie to można spotkać wszędzie, z jakimikolwiek składnikami, czy to pod taką nazwą czy jako po prostu "tartę". Ok, bez zbędnego przeciągania oto przepis:


Składniki (forma do tarty o średnicy 29 cm):
Kruchy spód:
250g mąki pszennej
150 g zimnego masła
1 żółtko
szczypta soli

Wszystkie składniki zagnieść na ciasto. Można to zrobić w malakserze, ja go nie mam, więc robię to ręcznie. Do mąki dodać pokrojone na kosteczki zimne masło i siekać nożem, aby połączyło się trochę z mąką. Dodać żółtko i szczyptę soli, dalej siekać. Następnie zagnieść na kulę. Proponuję jak najdłużej starać się połączyć składniki za pomocą noża, bo im dłużej ciasto ma styczność z naszymi dłońmi tym szybciej masło się rozpuszcza i tym samym ciasto staje się rzadkie. Tak uformowaną kulę ciasta zawinąć w folię spożywczą i odstawić do lodówki na 30-45 min. 

Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Gdy ciasto jest już schłodzone rozwałkować je i wyłożyć nim wysmarowaną masłem i obsypaną bułką tartą formę do tarty. Jeżeli ciasto wystaje poza brzegi formy można je obciąć, ale ja nigdy tego nie robię. Szkoda ciasta :) Można je trochę podwinąć lub po prostu zostawić jak jest i na przykład po upieczeniu obciąć. W cieście zrobić dziurki widelcem (dosyć gęsto) i wstawić do piekarnika na 15-20 min, aby podpiekło się do złotego koloru. [Można oczywiście obciążyć ciasto, aby się nie obkurczyło, wysypując na położony na nim papier do pieczenia fasolę, monety czy kulki ceramiczne, a następnie po ok. 10-15 min zdjąć z papierem i piec kolejne 5-10 min, ale ja - głównie z lenistwa - tego nie robię].

Nadzienie:
1 cukinia
1 czerwona papryka (ja użyłam akurat zielonej, dlatego nic czerwonego oprócz pomidora na zdjęciu nie widać)
100 g szynki konserwowej
1 pomidor
1 cebula 
1 ser camembert (150 g)
3 jajka
1 szklanka śmietany (18% lub 30%)
1/2 szklanki mleka
bazylia, sól i pieprz

Pokroić w półplasterki cukinię (zachować jakieś 6 całych plasterków - zostaną ułożone na wierzchu), cebulę i paprykę w kostkę i podsmażyć na oliwie na patelni. Pokrojoną w kosteczkę szynkę rozsypać równomiernie na cieście, dołożyć podsmażone warzywa (wyjąć całe plasterki cukinii) i na tym wszystkim ułożyć pokrojony w plasterki camembert. 
Przygotować masę jajeczną. Do miski rozbić jajka i roztrzepać, wlać śmietanę i mleko, wymieszać, doprawić solą i pieprzem, dorzucić posiekaną świeżą bazylię lub suszoną. Wylać masę na warzywa, tak żeby dotarła we wszystkie zakamarki. Udekorować układając całe plasterki cukinii i plasterki pomidora.

Wstawić do nagrzanego do 180 stopni piekarnika i piec dopóki masa jajeczna się nie zetnie. Będzie to ok. 20-30 min. (zależy od piekarnika), ale najlepiej sprawdzić potrząsając formą, jeżeli nic się nie rusza i nic nie chlupie to znaczy, że jest upieczone.

Smacznego :))