wtorek, 24 września 2013

Żegnaj, Dexterze Morgan...


22 września 2013 roku został wyemitowany ostatni odcinek mojego ulubionego serialu.  Towarzyszył mi on przez 6 lat mojego życia,  niejednokrotnie wciskał w fotel i zmuszał do wykrzykiwania niecenzuralnych słów na cały akademik w następstwie niepokojących zwrotów akcji (zapytajcie tylko moich współlokatorek). DEXTER. Ah będzie mi brakować tego dreszczyku emocji. I głównych bohaterów. Przede wszystkim ich. Szczególnie jednego z nich. I nie, nie mówię o Dexterze, on był moją drugą w kolejności ulubioną postacią. 

Nie zamierzam spojlerować ostatniego odcinka, spokojnie, nadmienię tylko, że mnie zaskoczył i nie mogę powiedzieć, że mi się podobał. Połowę odcinka przepłakałam, ale im bliżej końca tym było gorzej. Jak przestałam płakać, bo w pewnym momencie fabuła zrobiła się już tak nieznośna, to nie uroniłam kolejnej łzy. Po ostatniej scenie było tylko jedno wielkie WTF?! Oczywiście wiele godzin po obejrzeniu nie mogłam dojść do siebie i zaczęłam czytać mnóstwo komentarzy innych fanów serialu. Ku mej radości, wielu z nich, jak nie większość, podzielało moje zdanie, że to zakończenie nie było godne tak wspaniałego serialu. Nie mówię, że Dexter zawsze był genialny, bo sezony 6, 7 i 8 arcydziełami z pewnością nie były, ale trzymał jakiś tam poziom i z szacunku dla pierwszych sezonów i z szacunku dla nas - fanów, twórcy mogli się bardziej postarać. Przeglądając tumblr trafiłam na wywiad z (chyba) scenarzystą ostatniego odcinka i z jego słów wynikało, że faktycznie w takim a nie innym zakończeniu jest sens, ale nie, nadal wolałabym widzieć coś innego. 

Muszę jednak przyznać, że ten odcinek zawierał jedną z moich ulubionych scen morderstwa w serialu (trochę spojler, ale come on, nie od dziś wiadomo, że Dexter zabija). Byłam oczarowana, że ktoś to tak wymyślił. Za to ukłony panowie!

Teraz mam ochotę obejrzeć wszystkie sezony od nowa. Może już dziś zacznę :)

Próbowałam też książek Jeffa Lindsaya, jako, że serial został zainspirowany pierwszą z nich - Demony Dextera (lub Demony Dobrego Dextera) i przeczytałam dwie. Sięgnęłam po trzecią, nie było jeszcze wtedy polskiej wersji, więc zaczęłam czytać po angielsku i jakoś tak w połowie mi się znudziło. Jednym słowem książki mnie nie porwały. Teraz nawet nie pamiętam o czym były.


Dobra, bo znowu się rozpisałam. Chętnie poznam Wasze opinie, oglądaliście kiedyś Dextera? Może jak ja maniakalnie do końca? Co sądzicie o zakończeniu?

A na teraz, cóż... Farewell, Dexter Morgan....

poniedziałek, 9 września 2013

Moja kolekcja szminek


Ostatnio muszę przyznać mam fioła na punkcie szminek. Nie zawsze tak było, odkąd pamiętam zawsze największą popularnością cieszyły się u mnie kosmetyki do makijażu oczu, podczas gdy usta były przeze mnie zaniedbywane, nakładałam na nie zwykle tylko balsam lub inne szminki ochronne. Zmieniło się to jakiś czas temu, gdy zdałam sobie sprawę jak ważną rolę w makijażu pełni koloryzacja ust i teraz nie mogę się od szminek uwolnić. Ciągle pracuję nad rozbudową swojej kolekcji, bo kupowanie szminek sprawia mi teraz chyba największą frajdę. Znacząca większość szminek, które posiadam, jest z Avonu, bo po prostu je lubię, są niedrogie i bardzo odpowiada mi ich kremowa konsystencja, kolorystycznie też są niczego sobie.


Uwielbiam te malutkie szmineczki z Avonu. Urocze, subtelne i poręczne. Swego czasu dostępne były dwie gamy kolorystyczne - delikatne kolory nude oraz bardziej odważne, wyraziste kolory. Mi się zdarzyło wybrać trzy delikatne kolory. Najrzadziej noszę ten różowy (Rose Light), bo chyba niezbyt pasuje do mojego jasnego, szarawego odcienia skóry, jest za jasna i jak na mój gust za bardzo się "odznacza" na ustach. Mirage to typowy kolor nude, Rose Bloom ma błyszczące drobinki, które przyznam na początku mnie odstraszały (tak to jest z Avonem, że nie zawsze wiesz co zamawiasz), ale potem je polubiłam. Szminki są kremowe, nie wysuszają i nie znikają tak szybko z ust za co duży plus. Odpowiednie do codziennego makijażu.

Kolejne trzy szminki z Avonu. Instant Mocha to dość intensywny brudny róż o przyjemnie kremowej, ale nie lepiącej się konsystencji. Wytrzymuje na ustach długo, ale zapewne to zasługa koloru, ciężej zetrzeć ciemny kolor, prawda? Według mnie dobrze prezentuje się na mojej twarzy, używam oczywiście w zestawieniu z delikatnym makijażem oczu. Najmniej lubię szminkę nr 5 (Perfect Peach), był to kolejny zawód jeżeli chodzi o niezgodność faktycznego koloru z tym zaprezentowanym w katalogu. Miała być brzoskwinia, jest połyskujący pomarańcz, czego może nie widać na zdjęciu, ale na ustach wygląda co najmniej dziwnie. Moją faworytką jeśli chodzi o Avon i nowym odkryciem jest Caressing Coral. Od dawna chciałam mieć koralową szminkę, bo ubzdurało mi się, że na pewno dobrze bym w niej wyglądała i chociaż do jakości tej można by się bardzo przyczepić, to kolor jest po prostu przepiękny. Jest to szminka bardziej przypominająca balsam do ust, tyle że z dodatkiem koloru. Komfortowo się ją nosi, nawilża, ale dużym minusem jest to, że ponieważ ma lekkie, przezroczyste wykończenie, kolor nie rozprowadza się równomiernie (co zresztą widać nawet na zdjęciu) i szybko schodzi z ust. Wytrzymuje może ze 2 godziny i to bez jedzenia, picia i nawet mówienia ;) Ale kolor piękny.


Ahh... szminki Kate Moss dla Rimmel. Są bardzo dobre, wytrzymałe i mimo, iż nie są tak kremowe jakbym chciała, bo nie lubię uczucia suchych ust to nie jestem w stanie się przyczepić do czegokolwiek innego. W ogóle Rimmel to chyba moja ulubiona marka jeżeli chodzi o kosmetyki. Jeżeli chodzi o kolor 05 to jest to dość ciemny malinowy róż, trochę przypomina Instant Mocha z Avonu, ale kolor jest bardziej wyrazisty i bogaty. W zasadzie nie wiem dlaczego zdecydowałam się na akurat ten kolor mając już ową szminkę z Avonu, teraz zdecydowanie postawiłabym na klasyczną czerwień lub koral (heh), wszystko przede mną. Przechodząc do czerwieni... Od dosyć dawna posiadam tę 868 z Inglota i mam co do niej mieszane uczucia. Wydaje mi się, że odcień jest za jasny, zbyt wpadający w pomarańcz i to niezbyt dobrze współgra z moją jasną skórą (lepiej wyglądałaby na kimś bardziej opalonym), ale sama taki wybrałam, więc mogę mieć pretensje tylko do siebie. Poza tym szminka ma fajną, miękką konsystencję, ale to też sprawia, że łatwo sobie zrobić nią krzywdę (bez konturówki ani rusz!). Strach rozpuścić włosy na wietrze, przykleją się do ust i rozmarzą szminkę po całej twarzy. Zdecydowanie polecam głównie na wyjątkowe okazje, bo pigmentacja jest bardzo dobra. Jako lek na błędnie dobrany odcień czerwieni Inglota, zakupiłam ostatnio (w promocji za 7 zł :)) czerwień Raven z Avonu. Odcień zdecydowanie bardziej do mnie pasuje, szminka jest bardziej matowa i "twarda", a co do wytrzymałości to jeszcze jej na dobra sprawę nie testowałam. Jeżeli chodzi o komfort noszenia czerwonej szminki to pewniej czuje się z nią na ustach niż z tą z Inglota.
Podsumowując, moimi ulubionymi szminkami są te, których na co dzień zdecydowanie najczęściej używam, czyli Mirage, Rose Bloom i Caressing Coral z Avonu.

Czy ktoś miałby do polecenia mi jakieś ładne koralowe szminki? Coś czuję, że fascynacja koralem na ustach trochę u mnie potrwa ;)